85965
Książka
W koszyku
W centrum tego świata są międzyludzkie relacje i namiętności osadzone w konkretnym politycznym kontekście, naznaczonym lękiem, wykluczeniem i przemocą wobec czarnych obywateli. Śmiałość, z jaką Baldwin pisze o ludzkich doświadczeniach, i zuchwałość, z jaką przekracza granice tego, co da się wypowiedzieć, sprawiają, że raz przeczytanego opowiadania Człowiekowi na spotkanie nie da się już wymazać z pamięci. Ten wstrząsający tekst o kilkadziesiąt lat wyprzedził studia nad białością i kryzysem męskości. Nowy przekład pozwala w pełni docenić niezwykłą ekspresję Baldwinowskiego stylu. (Z okładki, nota wydawcy).
Działo się to w roku poprzedzającym ten, w którym poznałem Idę. Grywałem w teatrach repertuarowych i w małych teatrzykach, czasem niezłe role. Ludzie okazywali mi życzliwość. Twierdzili, że mam talent. Mówili to ze smutkiem, jakby myśleli: „Szkoda, że nigdy się nie wybije”. Doszło do tego, że zniecierpiałem zarówno pochwały, jak i litość, a kiedy ktoś mi podawał rękę, zastanawiałem się, co sobie myśli. W Nowym Jorku poznałem sporo fajnych ludzi; luzaków, tęgich pijaków, rozbitków i wyrzutków; lubili mnie; a ja nie byłem pewien, czy im ufam i czy w ogóle jeszcze umiem komuś zaufać. Nie powierzchownie, czyli w tym, co widoczne dla każdego, tylko głębiej, bo tam właśnie toczy się życie. Wkrótce – chciał nie chciał – musiałem wstać. Słuchałem Ludwiga. Trząsł moim pokoikiem jak kroki wielkoluda maszerującego w odległości wielu mil. W letnie wieczory (była szansa, że zrobimy to i tego lata) Jules, Ida i ja jeździliśmy do amfiteatru i siadaliśmy pod kolumnami na zimnych kamiennych schodach. Niebo wydawało mi się stamtąd dalekie; i nie byłem sobą – uniesiony, wywyższony. Nigdy nie rozmawialiśmy. Siedzieliśmy we troje, patrząc, jak wije się w powietrzu błękitny dym i żarzą pomarańczowe koniuszki papierosów. Młodzi sprzedawcy prażonej kukurydzy, napojów gazowanych i lodów wdrapywali się czasem po stromych schodach, coś tam trajkocząc; Ida zaczynała wtedy lekko się wiercić i dotykała swoich kruczoczarnych włosów, a Jules łypał spode łba. Siedziałem, podciągnąwszy kolano, patrząc w dół na oświetlony półksiężyc sceny, na wysilającego się dyrygenta w czarnym fraku i na mężczyzn bez twarzy, którzy poniżej niego falowali we wspólnym rytmie jak morze. Muzyka co pewien czas cichła, robiąc miejsce rozpędzonemu, nawołującemu, zająkliwemu fortepianowi. Milkło wtedy wszystko prócz solisty, który piął się wzwyż; ilekroć przekraczał kolejny próg, dołączała do niego cała reszta – najpierw smyczki, potem dęte; a jeszcze później granatowy kontrabas, flet i zawzięty tętent perkusji; wszystko biło, biło i wspinało się razem, nim ustało z trzaskiem, jakby raptem wzeszło słońce. Kiedy pierwszy raz słuchałem Mesjasza, byłem sam; krew bulgotała we mnie niby ogień z winem; płakałem; jak dziecko spragnione matczynego mleka; albo grzesznik biegnący na spotkanie Jezusa. Raptem spod muzyki usłyszałem kroki na schodach. Zgasiłem papierosa. Serce waliło mi w piersi, jakby miało ją rozerwać. Ktoś zapukał do drzwi. Pomyślałem: Nie otwieraj. Może sobie pójdzie. Ale pukanie znów się rozległo, i to jeszcze głośniejsze. – Chwileczkę – powiedziałem. Usiadłem na brzegu łóżka i włożyłem szlafrok. Dygotałem jak głupi. Na miłość boską, Peter, przecież już ci się to zdarzało. Co się stanie w najgorszym razie? Stracisz pokój. Na świecie jest mnóstwo pokojów. Kiedy otworzyłem drzwi, stała za nimi gospodyni, czerwono-biała na twarzy i rozhisteryzowana. – Kim pan jest? Nie wynajęłam panu tego pokoju. Zaschło mi w ustach. Spróbowałem coś powiedzieć. – Nie mogę tu wpuszczać żadnych kolorowych. Wszyscy lokatorzy się skarżą. Kobiety boją się wracać wieczorem do domu. – Mnie nie muszą się bać – odparłem. Z trudem wydobywałem głos; chrypiał i rzęził mi w gardle; zacząłem wpadać w gniew. Miałem ochotę zabić tę babę. – Znajomy wynajął dla mnie ten pokój – wyjaśniłem. – Przykro mi, nie był upoważniony. Nie mam nic przeciwko panu, ale musi pan się stąd wynieść. Jej okulary migotały, zmętniałe w świetle z klatki schodowej. Była śmiertelnie przerażona. Bała się mnie, ale jeszcze bardziej tego, że straci lokatorów. Z wściekłości i strachu wystąpiły jej na twarz plamy, miała przyspieszony oddech, a w kącikach ust krople śliny; zionęła odorem zepsutego hamburgera w lipcowy dzień. (Fragment).
Pliki multimedialne:
Status dostępności:
Wypożyczalnia Główna
Są egzemplarze dostępne do wypożyczenia: sygn. 82-3 (1 egz.)
Strefa uwag:
Uwaga ogólna
Tytuł oryginału: Going to meet the man, 1965. Poprzednio wydane pod tytułem: Na spotkanie człowieka : opowiadania, 1971.
Uwaga dotycząca zawartości
Posłowie: Bestia w salonie : jak James Baldwin urządził psychoterapię białej Ameryce / Agnieszka Graff.
Zawiera: Skała ; Wycieczka ; Potomek ; Poprzedni stan ; Blues Sonny’ego ; Dziś rano, dziś wieczór, tak już ; Wyjście z głuszy ; Człowiekowi na spotkanie.
Uwaga dotycząca osób związanych z dziełem
Projekt graficzny: Przemek Dębowski.
Recenzje:
Pozycja została dodana do koszyka. Jeśli nie wiesz, do czego służy koszyk, kliknij tutaj, aby poznać szczegóły.
Nie pokazuj tego więcej